„Przyszła kartka – mówi – ››zachorowałam‹‹ i podpis Jadzia. Zaadresowana była na Józefów koło Warszawy, bez ulicy. Na poczcie nie wiedzieli, co zrobić, więc oddali ją sołtysowi Sułkowskiemu, naszemu dobremu znajomemu, który miał synów w konspiracji. Mama przeczytała, popatrzyła na stempel: Częstochowa i od razu wiedziała, że chodzi o Jadzię, dentystkę, z którą przyjaźniła się od dziecka”.
Mieszkał z matką w piętrowej willi w Radości pod Warszawą, ojciec zginął podczas bombardowania Warszawy. Mama pojechała do Częstochowy. Najpierw przywiozła Jadzię Broniatowską i jej szwagierkę Adelę Mitelman, a potem kolejno: męża Jadzi – Natana Rodała, z dokumentami na Bolesława Marcinkiewicza, oraz jego siostrę Natalię Frydrych z pięcioletnim Julianem. W połowie 1943 dojechali jeszcze do nich, także z częstochowskiego getta, doktor Wacław Konar z synem Jerzym.
„Jadzia miała dobry wygląd, aryjskie papiery na nazwisko Maria Helena Pelikant i jako jedyna wychodziła na miasto. Pracowała z mamą w Radzie Głównej Opiekuńczej. Ja zajmowałem się domem. Miałem już 15 lat. Najtrudniejsze było upilnowanie, żeby się nie rozłazili i nie podchodzili do okien”.
Na wypadek zagrożenia mieli na półpiętrze bunkier. O obławach niemieckich bardzo często powiadamiał też ich sołtys Radości. Wiedział, że matka działa w konspiracji.
„Największy był strach, kiedy Niemcy przeszukiwali domy na naszej ulicy. Oni chcieli uciekać do lasu, a mama zagrodziła im drogę i powiedziała: ››co wam pisane, to i nam‹‹. Wszyscy przeżyli i zostaliśmy w przyjaźni”.