„Nie wiem, kto u nas był – mówi Ludwika. Mieszkała z rodziną w Milanówku, jej mąż – Hjalmar - był pochodzenia szwedzkiego, współpracował z AK.
Po powstaniu całą Warszawę Niemcy wysiedlali do Pruszkowa, a potem rozsyłali po obozach. Ludzie uciekali i nagle znalazło się u nich z 50 osób. Umieścili ich w piwnicy. Wchodziło się, podnosząc klapę, klapę przykrywało się słomą. Piwnica miała metr wysokości, musieli siedzieć w kucki na piasku. Nie interesowała się, kto był Żydem, kto Polakiem, dla niej wszyscy oni byli warszawiakami. „Niemcy robili obławy – mówi. – Chodzili po domach i wyłapywali warszawiaków”.
Część osób po kilku dniach opuściła dom rodziny Uggla, ale spora grupka przetrwała aż do wyzwolenia. Wśród nich najdłużej przebywali Żydzi: pani Zofia Lewartowicz ze swoim synem, 14-letnim Kazikiem oraz inna matka z dwiema córkami.
„Nic o nich wcześniej nie wiedzieliśmy – mówi. – Kim są w ogóle nas nie interesowało”.
Pani Lewartowicz wyjechała z Polski w 1949 r., a pani Ludwika przeniosła się do Olsztyna, gdzie mąż został kierownikiem katedry gleboznawstwa w Wyższej Szkole Rolniczej.
„Jeszcze w 1950 korespondowaliśmy ze sobą. Potem kontakt się urwał”.
Dopiero w 2006 roku syn Zbyszek – przez przypadek – nawiązał korespondencję drogą e-mailową z Kazikiem, synem Zofii.