Władysława Marynowska, warszawianka, przez całe swoje życie zawodowe zaangażowana była w pomoc społeczną. W 1931 r., mając 24 lata, rozpoczęła pracę w stołecznym Obywatelskim Komitecie Pomocy Społecznej. Pięć lat później, w 1936 r., skierowano ją do pracy w Domu Wychowawczym Ks. Boduena, zakładzie opiekuńczym dla porzuconych dzieci, placówce warszawskiego Wydziału Opieki i Zdrowia.
Marynowska pełniła tam funkcję opiekunki przyzakładowej – w zakres jej obowiązków wchodziło odszukiwanie rodzin porzucanych dzieci, przeprowadzanie wywiadu środowiskowego oraz starania, by dzieci wróciły do swoich domów. Wsparcia udzielała także matkom znajdującym się w złej sytuacji materialnej lub zdrowotnej, jej zadaniem było zachęcanie ich do zatrzymania swoich dzieci. Marynowska była również odpowiedzialna za kwalifikowanie rodzin zastępczych oraz adopcyjnych.
Do Domu trafiało rocznie ok. 600 dzieci – przeważnie głodnych i chorych. Liczba ta wzrosła gwałtownie w 1939 r. – w księdze ewidencyjnej z tego okresu figuruje ponad 1200 pozycji. Nie wszystkie przyjmowane dzieci zostawały jednak w zakładzie. Wiele, w ciągu kilku dni a nawet godzin, przenoszonych było do innych placówek, szpitali, do rodzin własnych lub zastępczych.
W czasie wojny w Domu schronienie znalazły także dzieci pochodzenia żydowskiego. Za wiedzą i pełną akceptacją dyrektor Domu, pani dr Marii Prokopowicz-Wierzbowskiej, Władysława Marynowska zaczęła organizować dla nich pomoc. Każdego miesiąca tą drogą do zakładu trafiało ok. 8 dzieci z warszawskiego getta. Wyprowadzane były stamtąd przez zaprzyjaźnione z Marynowską pracowniczki Wydziału Opieki i Zdrowia – Irenę Schulz (bliską współpracowniczkę Ireny Sendler) i pielęgniarkę Helenę Szeszko. Kobiety te posiadały przepustki do getta.
Pomoc dla dzieci z getta wywiązała się z kontaktów Marynowskiej z Ireną Schultz. Ta poprosiła o pomoc w bezpiecznym lokowaniu wyprowadzanych przez nią dzieci. Informacja o planowanym podrzuceniu dziecka przeważnie podawana była telefonicznie, szyfrem zawierającym dane na temat wyglądu dziecka i pory jego dostarczenia. Irena Schultz bardzo obawiała się o los pierwszego z dzieci przyjętych do zakładu. Dom był bowiem pod ścisłą kontrolą gestapo. Irena Sendler uspokoiła ją jednak słowami: „Możesz być spokojna o dziecko. Tam przecież jest Władka Marynowska”. Irena Sendler bardzo doceniała także działania współpracowniczki Ireny Schultz, Heleny Szeszko („Soni”). Określała ją jako osobę niezastąpioną dzięki jej kontaktom konspiracyjnym i dużej inicjatywie.
Do Domu ks. Boduena trafiało jednak zdecydowanie więcej żydowskich dzieci. Niektóre, jeszcze przed zamknięciem getta, przyprowadzone zostały przez samych rodziców. Wiele przez polskich opiekunów, którzy w strachu przed karą za pomoc Żydom, oddawali dzieci powierzone im wcześniej przez rodziców. Inne podrzucane były znienacka, w sytuacji nagłego zagrożenia. Zdecydowana większość dzieci żydowskich nie była oficjalnie rejestrowana. Wielu z nowo przybyłym nadawano imiona i nazwiska po tych niedawno zmarłych. Zawsze jednak starannie spisywano dane dzieci, znalezione przy nich przedmioty czy notatki, z myślą o tym, by nie traciły swej prawdziwej tożsamości, a ich rodziny mogły odnaleźć je po latach. Trudno jednak ostatecznie ustalić ilość żydowskich dzieci przyjętych do Domu Ks. Boduena.
O tym, czy dziecko żydowskie pozostać mogło w zakładzie decydował jego wygląd. Jeśli nie był semicki, bez obaw można je było zatrzymać. Dzieciom o tzw. złym wyglądzie jak najszybciej należało znaleźć inne schronienie. Marynowska starała się ulokować je w rodzinach zastępczych, co nie było łatwe – przyszli opiekunowie musieli być „pewni”, żeby szczerze można im było powiedzieć o pochodzeniu dziecka, a także świadomi faktu, że po wojnie prawdziwa rodzina może się po nie zgłosić. Często zdarzało się, że sami pracownicy Domu zabierali do siebie któreś z dzieci na przechowanie, do momentu znalezienia dla niego stosownego schronienia. Marynowska niejednokrotnie sprowadzała któreś do własnego mieszkania. Ryzykowała tym nie tylko życie swoje i dziecka, ale i kilkuletniego synka.
Wszyscy pracownicy Domu, z dyr. Prokopowicz-Wierzbowską na czele, zaangażowani byli w działania konspiracyjne. Wielu z nich zdawało sobie sprawę z działań organizowanych przez Marynowską, nikt nie zgłaszał jednak sprzeciwu, nie był nielojalny. Mimo niebezpiecznych kontroli gestapo, nigdy nie przydarzyła się żadna „wpadka”.
Sytuacje zagrożenia budziły jedynie niektóre z przebywających w zakładzie matek. Kobiety bezdomne, chore, bez środków do życia. Zdarzało się, że któraś domyśliła się pochodzenia jednego z dzieci i szantażowała personel donosem do gestapo.
Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie dzieci przewieziono do Milanówka i Kowańca (niedaleko Nowego Targu). Marynowska została w Warszawie i natychmiast zajęła się organizacją 45-łóżkowego szpitala w jednym z osiedlowych budynków administracyjnych na Kole. Po wysiedleniu ludności z Koła udało jej się uniknąć obozu w Pruszkowie i wraz z dzieckiem i matką przeniosła się do Boernerowa, gdzie zaaranżowała punkt sanitarny. Wraz z kolejną akcją wysiedleńczą trafiła do wsi Krzyżanów, gdzie po raz kolejny zorganizowała punkt pomocy medycznej.
Przez pierwsze lata po wojnie mieszkała w Łodzi, pracowała w przemyśle włókienniczym sprawując jednocześnie wiele funkcji społecznych. Po pięciu latach wróciła do Warszawy, gdzie przez niemal 20 lat pracowała w resorcie Ministerstwa Budownictwa. Była też społecznym kuratorem przy Sądzie dla Nieletnich i inspektorem społecznym przy Wydziale Opiekuńczym Sądu . Po przejściu na emeryturę nadal silnie angażowała się w życie społeczne, głównie w akcje pomocowe dla trudnej młodzieży i osób starszych. Została odznaczona wieloma orderami i medalami, w tym Warszawskim Krzyżem Powstańczym i Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Tytuł „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata” został jej przyznany w 1992 r.