Rodzina Ginalskich mieszkała przed wojną w Warszawie. Leon (1891–1944) był oficerem Wojska Polskiego, szefem Referatu Rachunkowo-Kasowego i Biura Płatnika Kwatery Głównej Ministerstwa Spraw Wojskowych, a jego żona Janina z Konczyńskich (zm. 1985) prowadziła dom i wychowywała synów – Janusza (1927–2016) i Seweryna (1930–2011). Od 1930 r. zajmowali służbowe mieszkanie przy ul. Szerokiej 22 (dziś Kłopotowskiego) na Pradze. W ich sąsiedztwie mieszkało wielu Żydów.
„Na rogu Jagiellońskiej i Szerokiej stała synagoga, a obok mieścił się cheder. Nieco dalej znajdował się Dom Weteranów. Pamiętam mieszkających tam powstańców 1863 roku. Nosili granatowe mundury i rogatywki. Każdy z żołnierzy, niezależnie od stopnia, nawet marszałek, pierwszy oddawał im honory” – wspomina Janusz Ginalski w wywiadzie dla Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. „Miałem na Pradze przyjaciela, Dawida. Kiedyś zaprowadził mnie na zebranie na poddaszu naszej kamienicy, jak się później okazało, było to zebranie partii komunistycznej. On sam do niej nie należał, ale naturalnie wiedział o wszystkim, co działo się w oficynie. Obecność syna oficera wywołała wśród zebranych niemałą konsternację!” – dodaje.
W 1937 r. Ginalscy przeprowadzili się do nowego służbowego mieszkania przy ul. Rakowieckiej 43a na Mokotowie. Zamieszkali w przestronnym czteropokojowym mieszkaniu pod nr. 25 na drugim piętrze modernistycznego domu. W nowym środowisku Janusz zaangażował się w harcerstwo, uczył się w pobliskiej Szkole Podstawowej nr 191 im. 11 Listopada przy ul. Narbutta 14: „Tutaj miałem innego wielkiego przyjaciela. Nazywał się Welwek. Razem toczyliśmy walkę z sąsiednim podwórkiem. No, naturalnie, byliśmy rycerzami. Mieliśmy z drewna wykonane miecze i tarcze. Raz Welwek chciał te miecze pomalować. Zwędził więc ze sklepu puszkę srebrnej farby, za co oberwał później porządne knoty” – wspominał.
Lato 1939 r. Janusz Ginalski spędził z matką i bratem w rodzinnym letnisku w Józefowie. W nowym roku szkolnym miał rozpocząć naukę w prestiżowej Szkole Kadetów we Lwowie, gdzie miejsce zapewnił mu ojciec. Wybuch wojny przekreślił te plany. Cała rodzina została w pierwszych dniach września ewakuowana z Warszawy i jej okolic wojskowym transportem na Wschód. Najpierw zostali przewiezieni do Lublina, gdzie po długiej nocnej podróży przesiedli się z samochodów do pociągu i następnie wyruszyli dalej w stronę Tarnopola: „Pamiętam jeden taki wieczór. Staliśmy w polu. Zatrzymał się jadący w przeciwnym kierunku transport wojskowy. Na szczęście nie atakowało nas niemieckie lotnictwo. W blasku księżyca, w takiej ciszy, żołnierze jadący na front śpiewali »O mój rozmarynie« i »Rozkwitały pęki białych róż«. To był zupełnie niezwykły nastrój tej bezchmurnej nocy. Później pociąg zatrzymywał się co pewien czas. Wskakiwali miejscowi rolnicy. Przynosili głównie kiszone ogórki w bańkach, świetne zresztą, i grosze żądali za to”.
Na przełomie października i listopada, po kilku tygodniach tułaczki przez Lwów, Kowel, Brześć i Białystok, rodzina Ginalskich wróciła do Warszawy. Mieszkanie przy ul. Rakowieckiej miało powybijane szyby, więc tymczasowo zatrzymali się u siostry Janiny na rogu ul. Pogodnej i Grottgera. Od początku okupacji niemieckiej zaangażowali się w konspirację. Leon pełnił funkcję kwatermistrza IV Obwodu Związku Walki Zbrojnej–Armii Krajowej i od tego czasu, w obawie o aresztowanie, ukrywał się w sąsiedztwie żony i synów, na rogu ul. Rakowieckiej i Fałata, o czym ci dowiedzieli się dopiero cztery lata później, w przededniu powstania warszawskiego. W 1943 r. do AK dołączył także Janusz, który został fikcyjnie zatrudniony w zakładzie fotograficznym przy ul. Marszałkowskiej 1 (istniejącym od 1936 r. do dziś – stan na 1.08.2018), a następnie u pana Wiśniewskiego przy ul. Trębackiej 7.
W maju 1944 r. w mieszkaniu Ginalskich, które stało się ważnym punktem kontaktowym podziemia, prowadzonym przez Janinę, zamieszkała Żydówka z 6-letnim synem Maciejem: „Spytałem mamy, skąd u nas się zjawiła. Odpowiedziała: »Miała polecenie«. Nazywała się Sarnecka. Na imię miała chyba Malwina, ale zawsze, między sobą, mówiliśmy Pani Sarnecka. Prowadziła całkowicie odrębne życie […] w swoim pokoiku razem z Maćkiem. Na ogół codziennie odwiedzał ją jakiś mężczyzna. Znikał przed godziną policyjną. Rano wychodziła wcześnie do pracy, a wracała późno, około godziny czwartej lub piątej dopiero, więc nie było miejsca na kontakty osobiste. Z mamą może miała lepsze, dlatego, że musiała coś sobie ugotować, a w mieszkaniu była jedna kuchnia opalana węglem.
[…] Podczas wojny nie było warunków do życia towarzyskiego. Używało się głównie karbidówki, więc jak tu siedzieć długo przy takim świetle prychającym, pachnącym bardzo nieprzyjemnie […] Życie towarzyskie organizowało się wieczorem w kuchni. Tarło się kartofle, powiedzmy na placki, smażyło się je na oleju rzepakowym z cebulą. Racje chleba były bardzo małe. Gotowane były raczej potrawy, które Niemcy nazywają ein Topf gerichte, czyli w jednym garnku. Jarzyna w postaci mieszaniny, takiej dość gęstawej, powiedzmy, brukwi i kartofli”.
Pan Janusz przypuszcza, że pani Sarnecka pochodziła z Warszawy i „musiała należeć do inteligencji”.Posiadała wraz z synem fałszywe dokumenty i tzw. dobry wygląd, dlatego mogła pracować w biurze Schneidera przy pl. Unii Lubelskiej, należącym do Organizacji Todt, która zajmowała się transportami pracowników przymusowych na Wschód. Podczas jej nieobecności w domu, Maciej spędzał czas głównie pod opieką Seweryna, młodszego brata Janusza.
„Nie miała praktycznie żadnych rzeczy ze sobą. Tylko to, co na sobie. W pokoju stał tapczan, zawsze pościelony i zamknięty. Jak gdyby nie był używany. Zresztą raz, czy dwa mama poprosiła mnie, żebym tam podlał kwiaty, więc widziałem jakby w tym pokoju nikt nie mieszkał” – zwracał uwagę pan Ginalski.
Wspomina także chwilę zagrożenia i pomoc, jaką otrzymał od pani Sarneckiej: „W czerwc uwujek wstąpił w związek małżeński. Ślub odbył się w Wiśniowej Górze. Dzień był upalny. Zdjąłem marynareczkę, którą miałem na sobie. Była uszyta z tak zwanej jodełki. Kiedy po ślubie wróciliśmy do dziadka, stwierdziłem rzecz straszną – nie mam portfelika z dokumentami, arbeitskarty i nade wszystko kenkarty. […] Sytuacja katastrofalna. Brak dokumentów to była minimum wywózka do obozu. Dobrze, jeżeli do Rzeszy. Gorzej, jeżeli do koncentracyjnego. A jeszcze gorzej, jeżeli przesłuchanie na gestapo. Żywym się raczej nie wychodziło stamtąd. […] Trzeba było załatwić mi jakieś dokumenty. Mama w poniedziałek pojechała do Warszawy. Uruchomiła Panią Sarnecką, która powiedziała: »Dobrze, ja mu wydam dokument, że jest przewidziany do wyjazdu na roboty, a jego dokumenty są tutaj w biurze«. Tylko prosiła, żeby nie legitymować się tym zaświadczeniem przed Niemcami,tylko w razie ostatecznej potrzeby. […] Pani Sarnecka, niewątpliwie, ryzykowała dla mnie życiem”.
Po dwóch dniach portfel Janusza Ginalskiego odnalazł się wraz z dokumentami. Wydane w biurze Schneidera zaświadczenie zostało natychmiast zniszczone.
Sarneccy mieszkali przy ul. Rakowieckiej do czerwca 1944 roku. Wyprowadzili się po przeprowadzonej rewizji: „Rano o godzinie ósmej dzwonek do drzwi. Wchodzi dwóch. Jeden to granatowy policjant, drugi z Cripo. [Criminal polizei – red.]” – mówi pan Janusz, który akurat tego dnia odwiedzał rodzinę w Starej Miłosnej. „»Mamy informacje, że pani przechowuje karakułów«. Mama mówi: »Widzicie panowie, że jestem sama, tylko z synami«. »A synowie to Janusz i Seweryn?«. »Tak jest«. »No to musimy przeprowadzić rewizję«. Mama wtedy powiada do Seweryna: »Januszku, weź ze sobą Sewerka i pospacerujcie, bo mam tu z panami jeszcze do porozmawiania«. Brat wziął Maćka za rękę i wyszli. […] Jak wrócili, mama pojechała natychmiast do pani Sarneckiej. Ona poprosiła, żeby jej Maćka przyprowadzić o godzinie piątej. Pani Sarnecka zabrała Maćka i zniknęła”.
Dwa miesiące później wybuchło powstanie warszawskie. Leon (pseud. „Opat”) zginął pierwszego dnia walk. Janusz (pseud. „Janusz”) pełnił funkcję łącznika szefa sztabu Janusza Chyczewskiego „Pawlaka” w Pułku „Baszta”, a następnie do 10 września sanitariusza w szpital polowym w szkole sióstr franciszkanek przy ul. Rakowieckiej 21. Po kapitulacji Janina, Janusz i Seweryn Ginalscy trafili do państwa Gronkiewiczów we wsi Piekarowo obok Piekar, którzy udzielili im schronienia. Tam doczekali wkroczenia Armii Czerwonej i 1. Armia Wojska Polskiego do lewobrzeżnej Warszawy, 17 stycznia 1945 roku.
Po wojnie wrócili do Warszawy. Ich mokotowskie mieszkanie było zniszczone, dlatego tymczasowo zatrzymali się u rodziny. Wkrótce Janina otrzymała pracę sekretarki w Wytwórni Monopolu Spirytusowego i służbowe mieszkanie przy ul. Ząbkowskiej na Pradze. Pani Sarneckiej udało się przeżyć wojnę razem z Maćkiem, zamieszkali w Kanadzie:
„Na początku 1946 roku przyszedł do nas list. Przyniosło go dwóch »bezpieczniaków« […] Zaczęli wypytywać: »A skąd Pani zna? A kto to jest?«. Za dużo ich interesowało, a mama nie zgłosiła w ankiecie personalnej w pracy, że ma znajomych za granicą, a to trzeba było podać. Powiedziała, że znaliśmy się w czasie okupacji. Wtedy utraciliśmy na zawsze kontakt z panią Sarnecką i Maćkiem”.
Kilka lat później Janusz Ginalski ukończył Wydział Lotniczy Politechniki Warszawskiej. Należał do Aeroklubu Warszawskiego, następnie Centralnego Wojskowego Klubu Sportowego, gdzie zajmował się sportem motorowodnym. Początkowo pracował w Instytucie Mechaniki Precyzyjnej, a następnie w latach 1965–2016 w Zakładzie Badań i Diagnostyki Materiałów Instytutu Energetyki w Warszawie, od 1987 r. na stanowisku profesora. Za długoletnią pracę naukową i badawczą został uhonorowany Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.
W ostatnich latach życia działał w Środowisku Żołnierzy Pułku Armii Krajowej „Baszta”. Opowiadając o swoich wojennych losach, powtarzał: „Miałem wiele żołnierskiego szczęścia”.