Tadeusz Domonik w okresie okupacji w Uniszowicach, koło Lublina ukrywał rodzinę Rodsztajn.
„Żydów przywozili z Lublina. Na początku 1941 r., zganiali wszystkich Żydów do roboty do majątku. Oni się później rozchodzili, gdzie każdy mógł to uciekał. Kto mógł to uciekł, kto nie mógł to nie uciekł. Tak krążyli...krążyli. I stamtąd się rozchodzili. A ja mieszkałem od tego majątku jakieś pół kilometra.
Chodziło o małe dziecko, moja babcia powiedziała: »Może byśmy i je przechowali w mieszkaniu?« Miałem takie mieszkanko pod taką górą, tam się zadomowiliśmy z nimi. To było trzy osoby. Mąż, żona i dziecko. Nazywali Rodsztain. Imienia pani Rodsztain nie pamiętam, w każdym razie małżeństwo było z jednym dzieckiem. Chłopiec nazywał się Moniek, to był taki mój Moniek, razem buszowaliśmy wokół mieszkania. Później znaleźli się znajomi ich: Abram i Moszek, nazwiska nie pamiętam, bo oni tak przychodzili raz, byli raz, raz nie byli. Raz chodzili tam gdzieś indziej, raz gdzieś indziej.
I była taka Szlamówna jedna jeszcze, ona już nie żyje, bo została zabita u sąsiadów, kiedy napadli na sąsiadów. Później zaczęli mordować Żydów w okolicy. Tych, którzy pouciekali. Wtedy zrobiliśmy schron w mieszkaniu. Wykop. Wchodziło się z mieszkania prosto do wykopu. Głęboko było na człowieka. Podkop taki był zrobiony za mieszkanie, pod mieszkaniem het tak... Słomy tam było naniesione, schron taki był zrobiony, po prostu. I oni tam mieszkali do końca, do 1944 r., jak Sowieci zaczęli z Armią Polską wchodzić.
Tu mieszkała jedna rodzina, u mnie to była przejściówka, parę nocy posiedzieli i poszli sobie do sąsiadów. U tych na początku, u Jusiaków mieszkali. Ale nikt nikomu nie wolno było wspomnieć, nikomu w życiu, absolutnie! Że oni tam są. To było kawałek drogi, z kilometr, może nie cały kilometr. Nocami przychodzili, w odwiedziny. (...)
Moja babcia mieszkała z nimi, a myśmy jako chłopaki chodzili do pracy do majątku. I ten Fawel był sercem, i co mogłem, gdzie tylko mogłem, jakieś buty na zamówienie to on robił u mnie w mieszkaniu. I tylko z tego załatwialiśmy te najpotrzebniejsze do przeżycia rzeczy. Ja dwa razy w tygodniu do Lublina chodziłem pieszo po prowiant. Nie można było w dzień tego kupić tylko wieczorami. Przychodziłem z Lublina w nocy, już ciemno było. Bo nikt nie mógł wiedzieć po co ja kupuje tyle żywności. Wszystko było trzeba czyścić, tak było do 1944 r.
I tak się chodziło dwa razy w tygodniu do Lublina. I jak poszedłem, godzina jedenasta wyszedłem z domu to przychodziłem o godzinie wieczór ósmej, dziewiątej, żeby mnie zła dusza nie widziała, że ja niosę jakiś towar. Mleko kupowałem zawsze, do tego coś do jedzenia. Mleko kupowałem u takiej mojej ciotki. Kruszyńska się nazywała. Ale nie żyje już niestety. Za rzeką miała gospodarkę. To tam kupowałem mleko dla nich. Także żywność mieli, wszystko tak jak trzeba, wszystko było załatwione.
W domu zrobiło się klepisko gliniane, na zewnątrz były kliny i nie ma mowy, żeby oni siedzieli cały czas w tym dole. Wychodzili na mieszkanie, jak się śniadanie robiło czy obiad czy kolację, to było sporządzane na kuchni. Kuchnia stała zaraz przy tym wejściu. I przy tym było to wejście, taki otwór. Ten otwór zrobiony był z takiego kwadratu, złożony z desek, z taką ramką i nasypane gliny. Ubite jak cała podłoga, ta dziura przyklepana była ziemią. Takim odważnikiem od wagi, dwa kilogramy ubite, ubite, ubite. Tak było wyrównane. Ziemią się zasypał, i jak się miotłą zmiotło pod tym szpalikiem, i zamiecione było wszystko i się sypało pod łóżka nawet, wszędzie. Wszędzie się zmiatało z powrotem, żeby było widać, że jest zamiecione wszystko. W ten właśnie sposób zamaskowany był.
Jak bandziory przyszli do mieszkania, to odsunął ten szpalik, jak słowo daję - odsunął bok. Ja struchlałem. Jak się wykruszyła ziemia, gdziekolwiek, za tym pociągnięciem, to koniec... I z nami koniec. Ale nie zauważyli.
Państwo Rodsztain mieszkali w Lublinie po wyzwoleniu. I w 1956 r., kiedy była ta nagonka na Żydów wyjechali do Australii. Ale czy do Australii to nie jestem pewny, ale oni zanim pojechali to się tu jeszcze zaczepili”.
Fragmenty wywiadu z Tadeuszem Domonikiem w opracowaniu M. Grudzińskiej i A. Marczuka publikujemy dzięki uprzejmości Państwowego Muzeum na Majdanku.