Najpierw przyszła do nich babcia, Rywka Frydman. Potem jej syn Bernard z żoną Fanią, a na końcu jej wnuczka po zmarłej córce, sześcioletnia Mira Szapiro. Ojciec Miry spłonął w bunkrze w czasie powstania w getcie.
Rodzice pani Wandy mieli domek w Marysinie Wawerskim przy ul. Sępiej. Jej ojciec pracował w tramwajach. Frydmanów umieścili w malutkim pokoiku od ogrodu, połączonym z piwniczką, do której w razie zagrożenia mogli się schować.
Frydmanowie byli kuzynami Loni Millerowej, zaprzyjaźnionej z matką pani Wandy. Lonia zginęła. Ostatni raz widziano ją w Aninie, w grupie pędzonych z getta Żydów.
Bernard Frydman był właścicielem fabryki guzików. Pieczę nad swoim majątkiem powierzył byłemu pracownikowi. Pan Stępniewski miał sklep z guzikami na ul. Wareckiej i płacił za ich utrzymanie. Pani Wanda chodziła do niego po pieniądze.
Sąsiedzi zaczęli coś podejrzewać, choć Kupidłowscy bardzo uważali. Żywność kupowali w różnych miejscach, przenosili ją pod drewnem na opał, a Frydmanowie w ogóle z kryjówki nie wychodzili. Zaczęły się plotki. Trzeba je było uciąć. Kupidłowscy wymyślili, by zorganizować wielkie przyjęcie. Zaproszono sąsiadów. Frydmanowie siedzieli cały dzień zamknięci w piwniczce, a sąsiedzi chodzili i oglądali co chcieli. „I pokazało się wszystkim – śmieje się pani Wanda – że w naszym domu nikogo obcego nie ma.
A po wojnie – dodaje – wydało się, że nie tylko u nas byli Żydzi. Na następnej ulicy sąsiad też ukrywał całą rodzinę. Nazywali się Szapiro, on był lekarzem, mieli dwóch synów po maturze, jeden z nich też został po wojnie lekarzem. I udało się – mówi – im i nam“.