„W Milanówku – mówi Włodzimierz Nadelwicz-Kremky – pomimo że uchodził za miejscowość endecką, w której Żydów, może poza dwoma lekarzami, praktycznie nie było, przechowało się, o dziwo, bardzo dużo Żydów, czy raczej Polaków pochodzenia żydowskiego”.
W willi pani Spasowskiej-Dryńskiej, matki Romka, kolegi Nadelwicza z gimnazjum, aż dwie rodziny: Posławscy – mąż, żona i kilkunastoletni syn oraz rodzina Burasów. Jego przyjaciel Kazik Dąbrowski też, zanim przyszedł do jego domu w lipcu 1944 roku, ukrywał się w tej willi wraz z matką i z siostrą.
Ale też zdarzyło się i tak, że znajomego ojca, który posługiwał się nansenowskim paszportem i ukrywał u właścicielki pralni „Natalia” ktoś sypnął. Przyszli Niemcy, zabrali ich oboje i słuch o nich zaginął.
I jeszcze dwie sceny, które widział Nadelwicz-Kremky: „Jadę z Warszawy do domu, do Milanówka. W wagonach dużo ludzi, jak zwykle i widzę: siedzi dwóch młodzieńców, Żydów. Wchodzą żandarmi, idą przez cały pociąg i się rozglądają, raz przeszli, drugi raz. I nic. Nikt nic nie powiedział. Pojechali dalej. (…)
Ale widziałem także granatowych policjantów, którzy złapali troje małych dzieci i wytrząsali z nich ziemniaki, marchew, z ich nogawek się sypały. To było obrzydliwe”.
„Bo nie ma – mówi – jednej Polski i jednego Polaka. Jest Polska ze »Strachu« Grossa, ale także są drzewka »Sprawiedliwych«, które szumią w Yad Vashem dla Polaków, którzy Żydom pomagali”. I jest trzecia grupa Polaków, których jego zdaniem było najwięcej – obojętnych.